snopy złocistej słomy, uprząż, jeszcze dalej istnieje czarna głębia...
— Cieś! Cieś! koniki! — cmoka przyjaźnie woźnica.
W odzew przypływają trzy radosne rżenia, i prawie jednocześnie czuje dotknięcia nieśmiałych, dziecinnych rączek. Malcy aż drżą z niecierpliwości i trochę ze wzruszenia, nie z bojaźni przecież, broń Boże!
— Nic się nie bójcie! — mówi staruszek z dobrocią. — Nic, a nic, zupełnie. One nie zrobią krzywdy najdrobniejszemu stworzeniu. Chodź, Lulu, chodź, zuchu, śmiało.
Dzieciak zbliża się trochę lękliwie.
— Nastąp się, Siwa! — woła rozkazująco woźnica i uderza klacz po zgrabnym zadzie. Konie zdziwionym wzrokiem mierzą nocnych gości.
Siwa porusza się z godnością i powtórnie zagłębia nos w pełnych drabinkach. Pan Réné sadza jej najstarszego chłopca okrakiem na grzbiecie. Nawet nie raczyła się obejrzeć!
— Takbym chciał pojechać na tym czarnym — odzywa się Józio błagalnym półszeptem.
Stefan podnosi małego jak piórko, potem Lili. I siedzą już oboje. Aż zaniemówili z radości. Koń z uległością znosi te zachcianki, cóż mu przeszkadzać może taki drobiazg, niewiele co cięższy od muchy!
— A teraz dosyć! — komenderuje po
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.