chwili staruszek. — Spać pójdziemy wszyscy. Zostawiam tu na noc latarnię.
Zawiesza ją na wielkim haku.
— Ulokujcie się, moi państwo, jak możecie — ciągnie po krótkiej przerwie trochę ciszej. — Radzę tylko uważać na dzieci. Zawszę to przecie zwierzęta. Dlatego najlepiej byłoby wszystek drobiazg zapakować do tamtego kąta, a wy, sąsiedzie, moglibyście położyć się gdzie koło Siwej. Ona najspokojniejsza, tak będzie najlepiej.
Szepczą coś jeszcze na stronie.
— To i do jutra. Do jutra, jeśli was zastanę żywych! — żegna wesoło, żartobliwie. Dobrej nocy!
— Cofa się z synem do proga.
— Trochę tu pachnie — ale trudno — ofiarowane zato szczerem sercem — dorzuca półgłosem.
Pani Józefowa rozpostarła rzędem złote snopy, ułożyła dzieci pokotem od ściany, okryła kołdrą, sama legła przy nich, i w niespełna godzinę zapanowała niczem niezmącona cisza. Tylko ojciec poczciwy walczy ze snem, ciążącym uporczywie na powiekach. Od czasu do czasu kopyto końskie donośniej dźwięknie po podłodze, więc zaraz powtarza surowym, groźnym głosem:
— Tss! Siwa! Bo jeśli się ruszysz!
I trwało tak do trzecich kurów; a wtedy zbudziła się matka i zluzowała męża w męczącem czuwaniu.
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.