Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

O piątej woźnica z synem zjawił się po konie.
— Jakże się spało?
Głos starego odstręczający, ostry, prawie suchy, ale oczy patrzą poczciwie, serdecznie. Taki już zawsze: napozór szorstki, w gruncie choć do rany przyłóż najzacniejsza dusza.
— Dzieci przespały jednym tchem, ani zbudziło się żadne — odpowiada stolarz, trąc ociężałe powieki. — Myślę, że Jezusikowi i Matce w stajence Betleemskiej nie mogło być lepiej. A ja szczęśliwy jestem, jak sam święty Józef. Do końca życia nie zapomnę poczciwości waszej i tej nocy. A tem więcej, że następna nie będzie do pozazdroszczenia. Co prawda, to sto razy wolę stajenny zapach, niż wprowadzać się do izby po umarłym!
— Słusznie mówicie, sąsiedzie — przytakuje staruszek z powagą. — To też zawierzcie doświadczeniu i zróbcie, co radzę. Okna nowego mieszkania całą noc zostawcie otwarte, to najdzie świeżego, czystego powietrza, a sami z rodziną jeszcze prześpijcie się tutaj. Nic was nie będzie kosztowało, a o wiele zdrowiej. Ja tam nie miałem łóżka, dopókim się nie ożenił. A zdrów jestem dotąd, jak ryba. I wam nie zaszkodzi.
W oczach stolarza błyska szczera radość, gorąco ściska wyciągniętą rękę. Przyjaźń na resztę życia!
Tymczasem Stefan czyści z troskliwością konie, raz po raz po lśniącej skórze przesuwa