Stolarzowa wychyla się z mieszkania, rozpytuje, namyśla się krótką chwileczkę. Pogrzeb natychmiast wyruszy na cmentarz. Przy trumnie stoi sama jedna kulawa jakaś starowina — siostra zmarłej.
— Nie czekamy na nikogo — odzywa się nagle martwym, stępionym głosem. — Mnie jedną miała biedaczka na świecie.
Karawan rusza z przeciągłem jęknięciem. Staruszka kulejąc, z trudnością podąża za trumną — łzy ciche spływają po zwiędłej, pomarszczonej twarzy.
— I my idziemy także — oznajmia pani Józefowa dzieciom. Okropnie żal jej tej kaleki, współczucie ludzkie każdemu miłe w ciężkiej chwili. Tamta umarła niczego już nie potrzebuje, ta żywa stokroć biedniejsza.
Biegnie pospiesznie do szopy, rozwija zawiniątko, wyciąga czapki chłopców, kapelusz dla siebie, pomięte wszystko, pogniecione, ale trudno. Kładzie swój na głowę z rezygnacją, resztę rozdaje dzieciom.
Dogonili orszak i posuwają się teraz w milczeniu. Po chwili przyłącza się jeszcze prasowaczka w świeżo wyrurkowanym czepeczku.
Idą długo, długo. I dzieci jakoś spoważniały. Lulu nie rozumie, czemu ludzie zdejmują czapki: przed grabarzami może, czy przed ciałem? A cmentarz tak daleko. Staruszce tyle nie kłaniali się przez całe życie, i nigdy pewno nie jechała takim ślicznym wozem.
Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.