Strona:PL Eugène Demolder - Sąsiedzi.djvu/33

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak przyjemnie odpoczywać pod cienistem drzewem i zajadać takie przysmaki! Na cmentarzu przybłąkał się do nich jakiś wychudły, zbiedzony pies, i teraz każde z dzieci litośnie rzuca mu kawałek kartofla. Niech i on się pożywi, niech pokosztuje dobrego! Nie na tem koniec! Dobra staruszka spostrzegła zmęczenie dzieci, zatrzymała omnibus, który nadjeżdżał właśnie, i zaprosiła wszystkich. Malcy nie chcieli prawie wierzyć uszom, nigdy w życiu jeszcze nie jechali takim pięknym wozem. Wdrapali się na wierzch pomostu jak wiewiórki, matka dopomogła wsiąść kalece, i teraz mkną długim szeregiem ulice, aż oczy bolą patrzeć, aż w głowie się mąci.
Cudna, niezapomniana podróż! Tłumy przechodniów wyglądają z wysoka, niby czarne, we wszystkie strony poruszające się muszki, lśnią szyby sklepów, w oknach migają towary barwnym, nieskończonym szlakiem, zabawki jakieś nieznane, nęcą owoce, ciastka...
Nakoniec omnibus zatrzymał się przed małym domkiem, wysiedli wszyscy.
W przyszłem mieszkaniu ktoś już na roścież pootwierał okna, światło i ciepło napływa szeroką falą, słońce złoci sufit, podłogę i ściany, kolorową tęczą przegląda się w szybach.
Staruszka wchodzi pierwsza, za nią stolarzowa, potem dzieci.
— Uboga spuścizna! Ubożuchna — szepcze kaleka pobladłemi usty — łzy znowu świecą