Tak-ci niejeden zawoła...
Lecz patrzaj, Admetosie! Jeżeli mnie oczy
Nie mylą, syn Alkmeny znów tu ku nam kroczy.
Na scenę, zakwefioną prowadząc kobietę, wchodzi
Otwarcie z przyjaciółmi rozmawiać należy
I, ma się jaki zarzut, wyznać jaknajszczerzej,
Nie tłumić go milczeniem. Świadom twojej szkody,
Twych cierpień, mogłem dać ci przyjaźni dowody,
Lecz ty, skrywszy przedemną śmierć żony-niebogi,
Gościnyś mi użyczył, mój Admecie drogi,
Udając, że ci cudze dolegają bole.
Więc w domu twym nieszczęsnym ja, z wieńcem na czole,
Ofiarę-m wylał bogom i za to cię ganię,
O, ganię, przecież nie chcę, by moje łajanie
Zwiększyło ten twój smutek. Po co ta się jawię
Z powrotem, wraz ci powiem: Racz dla mnie łaskawie
Zatrzymać tę niewiastę aż do onej pory,
Gdy króla Bistończyków ubiję i skory
Z trackiemi wrócę końmi. Lecz jeśli się zdarzy
Inaczej (co broń Boże, z radością na twarzy
Chcę bowiem znów tu stanąć), weź ją między sługi.
Po walce — równie ciężkiej chyba niema drugiej —
Dostała się w me ręce: Publiczne zapasy
Z stosowną obwołano nagrodą; kto łasy,
Ten stanął, i ja wziąłem łup i z nim przychodzę.
Zwycięzca w lekkiem starciu otrzymywał w drodze
Uznania jakieś konie, kto zasię na pięście
I w ciężkiej atletycznej rozprawie miał szczęście,
Brał woły. Potem była także i niewiasta.
Żem zdobył ją, do twego prowadzę ją miasta —