Przez własny Hippolytos zginął zaprząg, dalej
Przez klątwę, którąś przesłał władcy morskiej fali,
Swojemu rodzicowi, na własnego syna.
Niebiosa! Pozejdonie! Ucieczko jedyna!
Tyś rodzic mój prawdziwy! Klątwy, którą we mnie
Zrodziła moja krzywda, nie stałem daremnie
Ku tobie! Wysłuchałeś!...
Mów, na jakiej drodze
Dosięgnął go miecz prawa, iżby pomścić srodze
Mą hańbę? Jak go zmogła sprawiedliwość boża?
Staliśmy nad wybrzeżem spienionego morza,
Zgrzebłami czyszcząc konie, wszyscy zdjęci smutkiem,
Albowiem wieść nam przyniósł posłaniec, że skutkiem
Rozkazów twych już nigdy na ojcowskiej ziemi
Nie spocznie Hippolytos stopami swojemi.
Za chwilę i on nadszedł, a za nim gromada
Przyjaciół i rówieśnych, aby krzyczeć »biada!«
Wraz z nami. Ale w końcu przerwie narzekanie
I powie: »Na co płakać? Łez mi już nie stanie.
A ojca słuchać trzeba. Przygotować konie,
Zaprzęgnąć je do wozu!... Już ja precz pogonię
Z tej ziemi!«. Nie czekając drugiego rozkazu,
Zerwaliśmy się wszyscy co tchu i odrazu,
O, prędzej, niż kto słowo wypowiedzieć zdoła,
Przed okiem królewicza zaryły się koła.
I on, schwyciwszy lejce, z rydwanu krawędzi
W myśliwskich wskoczy butach nań, lecz nim popędzi,