Tam, w domu, moja pani, znaczy, Hermiona,
Przez ojca opuszczona, a przytem strapiona,
Że mogła tak nastawać na los Andromachy,
Na życie jej dziecka, czując wreszcie strachy,
Że mąż ją może wygna za bramy — o sromie! —,
A może i uśmierci, bo w tym jego domie
Uśmiercić chciała dwoje, których żadną miarą
Zabijać się nie godzi, z trwogi przed tą karą
Targnęła się na siebie. Już miała na sznurze,
U szyi okręconym, zawisnąć, gdy stróże
Domowi, czujna służba, przybiegli i z ręki
I miecz jej wytrącili. Takie znosi męki
Ze skruchy, widzi bowiem, na jak brzydką drogę
Wkroczyła! Lecz ja dłużej bronić jej nie mogę
Od stryczka, nie mam sił już. Przeto wy w komnaty
Pospieszcie i mą panią brońcie od zatraty
Wszak więcej nieraz wagi ma przyjaciel nowy,
Niż dawny, choćby walczył najtęższemi słowy.
Słyszymy krzyki służby w pałacu — z tej samej
Przyczyny, co i wieść twa, którą właśnie mamy.
Widocznie chce ta biedna pokazać, jak może
Zapłacić za swą winę!... Oto już na dworze!
Wyrwawszy się z rąk służby, wybiegła z pokoi —
Tak gna ją żądza śmierci, której się nie boi.
Na scenę wpada
Ojej! Ojej!
Targać mi włos
I paznogciami przystało
Rozdzierać twarz!