Strona:PL Eurypidesa Tragedye Tom II.djvu/415

Ta strona została przepisana.

Warowni, liczbę-ś widział niemałą, jak z góry
Padała młyńcem, z blanków. Od jej krwi purpury
Zwilgotniał suchy piasek. Wówczas to na wrótnię
Jak wicher spadł szalony i wrzasnął okrutnie
Łowczym Atalanty syn, nie ten z Argosu,
Lecz rodem Arkadyjczyk, dobył z siebie głosu
Strasznego: »Gdzie jest topór?! Gdzie żagiew?! Podpalę
To miasto!« Lecz go wstrzymał w rozpętanym szale
Ów syn morskiego boga. Periklimen, głazu
Ciężarem, coby furę wypełnił, odrazu
Rozmiażdżył go, na głowę strącił mu to brzemię.
Kamienny wyskok muru, powalił o ziemię
I kości mu zgruchotał i krwią ciemną brodę
Młodzieńczą mu zabarwił. Już to życie młode
Nie stanie na Mainalu, przed łucznicą-matką.
Widzący tę przy bramie tej rozprawę gładką.
Ku drugiej poszedł syn twój, ja zaś w jego tropy.
Tydeja-m tu zobaczył, jak, gęstymi chłopy
Otoczon, razem z ciżbą swą ciskał dziryty
Etolskie w blanki murów, tak, że murów szczyty
Poczęli rzucać nasi, przepłoszeni trwogą.
I, jak myśliwy z sforą, tak on z swą załogą
Załatwi się, zgromadzi do kupy i znowu
Po basztach porozstawia. I z tego my łowu
Do innej bramy idziem, widząc, że już radę
Daliśmy tej słabiźnie. Jaką to zagładę
Gotował nam Kapanej, jak szalał wzdyć ninie
Powiedzieć mi jest trudno. Jął się po drabinie
Wysokiej piąć, chwytając się szczebli i przytem
Tak chełpił się, tak bluźnił, że przed murów szczytem
Nie wstrzyma go i groźba niebieskiego gromu,
By miasta nie zdobywał. Tak niewiada komu