Dwóch wybrał straszny zbrodniarz i na ręku zważył —
Dwóch, których los największą słoniną obdarzył.
O! jakże to się stało? Mów, biedny! Słuchamy.
W tej chwili, gdyśmy weszli do skalistej jamy,
Nasamprzód wzniecił ogień, olbrzymie kłodziska
Dębowe do wielkiego rzucając ogniska —
Trzy fury wraz ich zabrać nie byłyby w stanie.
Z jodłowych potem iglic rozścielił posłanie
Przy ogniu i do kadzi dziesięciogarncowej
Świeżego nalał mleka, wydoiwszy krowy.
Wraz także przyniósł kubek ten stwór jednooki,
Trzy łokcie wszerz mający, a cztery głęboki;
Miedziany rondel w krwawych płomieniach się pławił.
On zasię to ognisko kołami obstawił
Z głogowych pni, zaciętych na ostro, zarazem
Wniósł misy, z drzew etnijskich strugane żelazem.
Tak z wszystkiem gdy się sprawił kuchta, rodem z piekła,
Dwóch moich towarzyszy droga krew pociekła:
Jednego z nich, w rytmicznym kołysząc go ruchu,
Pogrążył zaraz w kotła miedzianego brzuchu;
Drugiego, silną ręką schwyciwszy za pięty,
O skałę rzucił ostro ten zbrodniarz przeklęty —
Aż mózg biednemu trysnął — i, pełen wściekłości,
Co tchu mu chciwym nożem mięso odarł z kości
I piekł je w żywym ogniu, a zaś resztę ciała
Do kotła, w ukrop, prasnął. Umarłem bezmała!
A jednak, z łzami w oczach, pomny strasznej nędzy,
By służyć Cyklopowi, zwlokłem się coprędzej;