Pod skrzydła swoje tulę, ciągle niebożątka
Pytają się, to jedno, to drugie: »Gdzie, mamo,
Jest ojciec? Co porabia? Czy wróci?« To samo
Bez końca powtarzają w swej złudzie dziecięcej,
A ja wciąż je zabawiam i coraz to więcej
Pocieszam, jako mogę, i patrzę w podziwie,
Jak wszystkie się odrazu rzucają żarliwie
Ku progom, skoro tylko zaskrzypią im wrota —
Do kolan tak ojcowskich pędzi je ochota.
Mów, starcze: Jest nadzieja? Masz-li wybawienia
Jakową dla nas drogę? Ku tobie spojrzenia
Dziś zwracam. Myśl ucieczki będzie chyba na nic,
Silniejsze od nas straże czyhają u granic,
A w przyjaciołach również żadnej my nadziei
Pokładać nie możemy. Jeśli ci się klei
Myśl jaka, wyjaw-że ją, byśmy, słabi zasię,
Uniknąć mogli śmierci, nie tracąc na czasie.
Nie łatwo, córko moja, radzić nam wypadnie,
Jeżeli nie obmyślim wszystkiego dokładnie.
Trzebaż ci jeszcze strapień? Życie-ć tak się śmieje?
Rad żyję i rad żywię niepłoną nadzieję.
I ja. Lecz wierzyć trudno, w co się wierzyć nie da.
Przez samą choćby zwłokę już się zmniejsza bieda.