Pośrednim ja się czasem, pełnym bolu, trwożę.
Ze wszystkich tych utrapień wywiedzie nas może,
I mnie i ciebie, córko, jakaś szczęsna ścieżka
I syn mój, twój małżonek wrócić nie omieszka.
Dlatego się uspokój i łzy, które rzeką
Obfitą z oczu dzieci nieustannie cieką,
Osuszyć racz, zmyślając choćby jakie baśnie —
Zaprawdę, smutne baśnie! Ale cóż?! Toć właśnie
Niedola, co świat dręczy, nieraz się przesila
I wiatry niepomyślne mogą lada chwila
Utracić swą gwałtowność! [I szczęścia potęga
Nie bywa przecież wieczną!] Wszystko się rozsprzęga
I łamie, zaś najtęższym według mego zdania
Jest człowiek, co przystępu nadziei nie wzbrania
I pełen jest ufności. Rozpaczają tchórze.
Pod ten świątynny dach
Do sędziwego starca legowiska,
Przychodzim, orszak, wsparty na kosturze,
Jęków żałosnych pieśniarze,
Niby te siwe łabędzie.
Słowa my tylko, nic więcej,
Podobni marze,
Co w nocnych się rodzi snach.
Drżymy na ciele, lecz dusza wam bliska
Jak najgoręcej
Chce wam dopomódz! Ach!
Biedne wy dziatki,
Biedne bez ojca sieroty,