Alkmeny syn miał w ręce pochwycić pochodnię
I w wodzie ją święconej zanurzyć, odrazu
Na miejsca jakby wryty stanął nakształt głazu
I umilkł. Dzieci, widząc, iż rodziciel zwleka,
Wlepiły weń źrenice, ale już człowieka
Innego miały teraz przed sobą, co oczy,
Nabiegłe krwią wytrzeszcza, co spojrzenia toczy
Obłędne i na brodę z ust wylewa pianę.
I wraz go się czepiły śmiechy obłąkane
I krzyknął: »Po cóż, ojcze, święte palić ognie,
Gdy żyje Eurystheusz? Nim na śmierć go pognie
Ma ręka, po co trud mi spełniać pod tym dachem
Podwójny, gdy za jednym mogę się zamachem
Załatwić z ofiarami? Skoro tu przyniosą
Eurystheusza głowę, odraza ją rosą
Krwi tego i tamtego z moich rąk obmyję.
Wylejcie przeto wodę, bo jeszcze-ć on żyje,
Wypuśćcie kosze z dłoni! Hej! kto mi to ramię
Uzbroi? Kto łuk poda? Mykenę ja złamię!
Oskardów mi i dźwigni trzeba nieodzownie,
Ażeby cyklopijską rozburzyć warownię,
By te, pod sznur spojone, cnie ciosane głazy
Wytrącić z fug i skruszyć ostremi żelazy!«
A potem niby poszedł po jakoweś konie,
Których on nie miał wcale, i bicz niby w dłonie
Ująwszy, siadł do wozu, co był również złudą.
I śmiech i strach zarazem naszą farę chudą
Ogarnął, ten i owy też z naszej czeladzi
Popatrzy na się wzajem i pytając radzi:
»Czy pan tak sobie drwi z nas, czy oszalał może?«
A on się wciąż przechadzał po tym swoim dworze
I, wpadłszy do biesiadni, mniemał, że jest w mieście
Strona:PL Eurypidesa Tragedye Tom III.djvu/258
Ta strona została przepisana.