Abym na skrzydłach, z mej niskości
Tam wzleciał, gdzie mi w oczach skona
Dola, za błogi Raj kupiona —
Której tu człeku człek zazdrości.
Już — już — doganiasz cień uroczy,
Dzierzący w dłoni Rajskie klucze —
W tem, uderzając w skrzydła krucze,
Z nagła on z rąk twych w bok uskoczy,
Kurzawę ci rzucając w oczy,
Która się tylko łzami płucze.
Niech mi się pali w sercu, nie zaś w głowie —
Niech mam dość woli, abym, w żądz odmęcie,
Z ich prądem rwącym walczyć mógł zawzięcie —
To, kiedy będą inni rozbitkowie
Biadać, żegnając swe doczesne zdrowie —
Śmierć tak mi lekką będzie, jak zaśnięcie.
Gdy usłyszycie, jak gdzieś dzwony
W powietrzu śpiące budzą fale,
To wiedzcie, że to ja się chwalę
Z tego: iż jestem, w chwili onej,
Nogami naprzód tam wieziony,
Z kąd się już nie powraca wcale.
Wtedy mi, schodząc w bok, na stronie,
Zarówno wielcy, jak i mali,
Będziecie grzecznie czapkowali.
Ale ja wam się nie odkłonię —
Bo będę miał złożone dłonie,
A wzrok utkwiony w jasnej dali.