klaskanie skrzydeł, tam wysoko!
Zjawy nieznane lecą w dal,
ani ich strzelca złowi oko.
Jak lutowa zawierucha
stymfalijskie lecą ptaki;
mowa ich chrapliwa, głucha,
sępie dzioby, kacze nogi.
Napowietrzne pruje szlaki
ród potworny, twardy, srogi;
pokrewieństwa z nami szuka.
A tam cóż znów syczy, stuka?
Głowy lernejskiego węża
błoniem snują się samopas,
odcięte ostrzem oręża,
błyskają ślepiami jak topaz.
Nie trwóż się! — puszą się srogo,
lecz nic już szkodzić nie mogą.
Lecz cóż to? — jakożeś inny,
w ruchach nieskładny i zwinny,
zerkasz wokoło oczami — —
Odejdź! — nie krępuj się nami!
Ach — tam cię ciągnie, w to grono?!
To Lamje — krasne i chutne —
w krzach łyska prężne ich łono —
miłośnice bałamutne;
W koźlonogich Satyrach kochają się bardzo,
więc i kopytem końskiem, wierę, nie pogardzą.
Lecz zostaniecie tutaj? zobaczę się z wami?