gdybyś deszczów nie spijał,
gdybyś lądów nie mijał —
czemże-by były góry, doliny i światy?
ty w nie tchniesz wiecznie nowe życia aromaty!
Ty chronisz skrzętnie wszelki żywioł od zatraty.
Oto w dali koliskiem rozchwianem się toczą,
lecz już oczu kochanych nie zbliżą mym oczom.
Jak łańcuch, łyszcząc się statecznie
i uroczyście i świątecznie
płynie orszaku barwny wąż —
z rozchibotanych fal zawiei
konchowy rydwan Galatei
widzę — dostrzegam — wciąż.
Poprzez tańczących fal igrzyska,
jak złota gwiazda z mórz wybłyska
— to tam — to tu —
Lecz chociaż w wieczność już zapadnie —
ojciec go dojrzy — wciąż — dokładnie —
oczami snu.
W tej rozperlonej wilgoci
świecę, a wszystko się złoci
urokiem tęczowych barw....
W tej życiodajnej wilgoci
twe światło się pieśnią rozzłoci,
graniem eolskich harf.
Już płyną, jak widma do modrych mórz ciemnic,
w uroku nieznanych, znaglonych tajemnic.