Strona:PL Faust II (Goethe, tłum. Zegadłowicz).djvu/20

Ta strona została przepisana.

i z dna przepaści, z wilgotnych podcieni
woła do życia lśniący sen strumieni.
Budzi się życia najwyższa potęga,
barwa się z barwą rozwodzi i sprzęga,
kolory szemrzą, jak drżące pogłosy
i łzami kwiatów skrzą — rubinem rosy.

Spójrz w górę! Tam — ku onym gór koronom,
które jak wici żarzą się i płoną;
one pierwsze modlitwą jutrznianej godziny
wyprzedzają roraty tęskniącej doliny;
a oto zórz gołębie nad halą kołują
i po zboczach, upłazach ku niżom zlatują —
tak wyprzedzają słońce co za niemi kroczy!
Jawi się! Roześmiane! —
— Blask rani me oczy!
O tak! Ilekroć chęci nasze na wierze oparte
przymkną się ku nadziei z radosną otuchą,
znajdują wrota ziszczeń na oścież otwarte;
lecz wnet przepaście nagłe oddzwaniają głucho,
płomień wybucha z szczelin, stajemy zmartwiali,
bo oto świat się cały pod nogami pali!
Pochodnię życia chcieliśmy rozżagwić! — Gorze!
Bezmiar ognia nas zżera; zalewa skier morze!
Czy to miłość? nienawiść? — nie pytaj! — nikt nie wie;
— bólu i szczęścia spala nas zarzewie —
powracamy na ziemię, a złudy młodzieńcze
łowią przyszłe dni nasze w niewody pajęcze.

Odwracam się od słońca! —
— Zachwycone oczy
chłoną cud wodospadu, co ze skał się toczy,
spada z hukiem, spieniony, szarfami strumieni
rozwiany, stu barwami iskrzy się i mieni,
i w łuk sprężony skacze przez śliskie urwiska
i deszczem chłodnych kropel mży, siępi i pryska —