Kłem jednym błyskasz i grozisz, jędzo,
słowa twe panią z życia przepędzą.
Zło dobroczynne zwiastuje burze,
jest jak wilk srogi w jagnięcej skórze,
na kogo parol zagnie — zamiera!
wolej nam spotkać w puszczy cerbera.
Serce spłoszone, umysł strwożony,
gdzie? kiedy? jaki? i z której strony
uderzy piorun w chmurze ukryty
mowy obleśnej, niesamowitej?!
Zamiast przyjaźni, cichej opieki
słów, co jak fale letejskiej rzeki
darzą ukojem i zapomnieniem —
ty ukrytego gniewu zognieniem
złą przeszłość wskrzeszasz! Złości zawieją
jej teraźniejszość smagasz, zasmucasz —
kir osmętnienia na przyszłość rzucasz,
co rozkwitała bladą nadzieją.
Więc zamilcz! — Oto znika odnowa,
ledwo powstała, nasza królowa!
Trwaj, najpiękniejsza między pięknemi,
jaką wyśniło słońce na ziemi...!
Z poza wiotkiej chmur zasłony błyszczy złote, słońce dnia,
jakże wzrusza i zachwyca! Cała przestrzeń mży i drga;
cały świat opromieniony — spójrz jak pięknie tu, a tam!
Przezywacie mnie brzydotą, lecz rozumię piękno, znam.
Wracam z pustki, strwożona, budzę się z omdlenia,
ciszy pragnę; osłabłam, stłumiony mój głos —
wszak dla nikogo niema wstydu, pohańbienia,
że się zlęknie, opatrzy i pozna swój los.