Cóż istnienie? Cóż mi grób?
Życie szczęsne! Zgon szczęśliwy!
U przeświętych klęczę stóp
pani cudnej, miłościwej.
Dzisiaj rano w blasku zórz
słońca szukam w barw powodzi —
aż tu nagle z po za wzgórz
na południu słońce wschodzi!
Więc w tę stronę ślę mój wzrok,
a tu góry, lasy płyną!
Ziemię, niebo chłonie mrok —
widzę tylko ją! Jedyną!
I napróżno w bezmiar lśnień
oczy moje wpijam rysie —
nie wiem, czy to noc, czy dzień,
czy to jawa, czy sen śni się.
Gwiazd zawieja! Tęcze! Skry!
Blaski się na wieże tłoczą —
mgły się wiją — nikną mgły —
cud się boski jawi oczom!
A modlitwa moich rąk
idzie ku jasności onej;
wszędzie jasność! Słońce wkrąg!
I tak stoję — oślepiony.
Przeto mój strażniczy róg
zamilkł w tej świetlistej porze —
zjawił mi się piękna Bóg!
Cóż mnie złego spotkać może?!
Jakże mi karać twoje przewiny?
Z mojej-ci one, z mojej przyczyny!