Aż w jakiejś rozpadlinie znika niezgłębionej,
my wszyscy w krzyk! A echo powtarza: zgubiony!
Matka płacze, a ojciec choć zgnębiony srodze,
pociesza ją — ja stoję bezradna i w trwodze.
Aż tu nowe zjawisko! Przecudne! Świetliste!
Wraca odziany w szaty jak łąka kwieciste!
Ręce, piersi we wstęgach! Opleciony cały
szarfami! W rękach lutnia! Słowem — Febus mały!
Dziw wielki! Tak tam stoi na wyżnim kamieniu!
Rodzice się całują w szczęsnem uniesieniu,
a wkoło głowy chłopca promienie się złocą —
czy to djadem? czy światło ducha skwitłe mocą?
A już-ci w każdym ruchu wielki wdzięk się ziszcza,
gest każdy wieści piękno — piękna tego mistrza,
który nie stwarza pieśni, bo cały jest pieśnią!
Lecz wnet się cuda oczom waszym ucieleśnią.
Niemaż poezji wieszczej na Krecie?
Czemuż więc cudem zjawisko zwiecie?
Czyliż ci rytmem złotym nie dzwoni
pieśń starych podań Hellady, Jonji?
Wszystko, co dzisiaj dzieje się, stwarza —
przebrzmiałem echem wielkość powtarza.
Jakoż nam równać treść twej powieści
z wzniosłem nad prawdę kłamstwem, co wieści
o sprytnym synu Maji uroczej,
o czynach jego w dziejów pomroczy.
Ledwo się zrodził zgrabny i hoży,
już niańki, mamki — każda go łoży
na lniane płótna — rączki i nóżki
krępują, wiążą w pulchne pieluszki —
klaszcze i śpiewa stróżek gromada,
z każdego ruchu dziecięcia rada.
Hożo i zgrabnie łepak swe członki
gibkie wyciągnął z lnianej obsłonki,