Mnie wzroku złuda wód nie mroczy,
lecz łacno ludzkie okpić oczy;
czarowne bawi mnie zdarzenie.
Wdół pędzą zbitą, trwożną zgrają
i zdaje im się, że pływają —
lęk przed stonięciem tak ich żenie,
a przecież sucho, twardo wszędzie;
teraz już z nimi krucho będzie.
Przed wielkim mistrzem chwała was nie minie;
alić same mistrzostwo swe okażcie w czynie:
lećcie raźno do kuźni, gdzie górskie podciepki
w zawiei iskier żywot wiodą krzepki,
gdzie ciągłe kucia, tupoty i stuki.
Z mańki ich zażyć trza, pleść banialuki,
aż was lud karli tym ogniem obdarzy,
co to plonie i pryska, iskrzy się i żarzy.
Tego nam trzeba. Wprawdzie błyskawice lśniące
na widnokręgu, nocą gwiazdy spadające,
to w lipcu rzecz zwyczajna; ale w krzach i w lesie
wynaglone błyskania zuchwałe i biesie,
ale gwiazda, co syczy na mokradłach mrąca —
to sprawa djablo rzadka i niepokojąca.
To musicie uzyskać; bez zwlekań, odrazu;
próbujcie najpierw prośby, a potem rozkazu.
Na wrogów już całunem gęste padły mroki;
poomacku się snują, lęk spętał ich kroki;
błędne ognie ich mamią; — błysk oślepiający!
Wspaniale! Byle nieco muzyki trwożącej.