Biegniemy — aż nam tchu brak! — Panie,
podziało się niespodziewanie!
Pukamy raz, pukamy drugi —
nikt nie otwiera przez czas długi;
trzęsiemy drzwiami — — znów pukamy —
szast-prast wypadły zgnite bramy.
My w krzyk i groźby! — czeladź głucha —
ani to patrzy, ani słucha.
Tak chwilę trwamy w wielkiej ciszy!
— kto nie chce słyszeć, ten nie słyszy.
Więc złość nas bierze! Do obucha!
Słabiutcy wyzionęli ducha
ze strachu; nie kwilili wiele —
ledwo się duch tam trzymał w ciele.
Jakiś się obcy nam nawinął,
brał się do bitki — także zginął.
Nieszczęście chce, że węgle z pieca
w tym rozgardjaszu rozsypano;
wraz się w siennikach pożar wznieca
i z silą wręcz niespodziewaną,
zagarnął chatę wraz z lipami:
nagrobny stos z trzema trupami.
Źli słudzy, głusi, wyrodni!
Zamiany chciałem, nie zbrodni;
przeklinam wasze szaleństwo —
czynom i wam — przekleństwo!
Stara piosnka, dobrze znana:
słuchaj sługo swego pana!
Jemu zgarniasz, dlań się czubisz:
mienie iracisz, siebie gubisz!