postać się moja wciąż przeradza:
złowieszcza moja władza.
Idę przez miasta, wody, niwy,
wierny towarzysz, przeraźliwy;
każdy mnie znajdzie, nikt nie szuka,
— schlebia — przeklina — ofuka —
Czyż nigdy Fauście nie zaznałeś troski?
Przez świat przebiegłem jak wichr samowładnie;
rozkosz, użycie w przelocie chwytałem —
co niedomiarem, niechajże przepadnie;
co umykało, tego nie szukałem!
Żądzą-li żyłem i tylko spełnieniem
i znowu żądzą! — Tak mocy pragnieniem
porwałem życie na wielkość i władzę;
dzisiaj idę w mądrości, dziś idę w rozwadze.
Już dostatecznie krąg ziemi poznałem,
w zaświaty mierzyć — próżnym ducha szałem!
Głupiec, kto szuka tęsknemi oczami
sobie podobnych ponad obłokami!
Niech stoi twardo, niech patrzy pojętnie;
dzielnemu ziemia odpowiada chętnie.
Pocóż te wzloty ku wieczności szczytne?!
Poznanie jego winno być uchwytne.
Niech tak pomiernie dni przeżywa swoje;
ani go strachy zmogą, ani niepokoje;
w dążeniu naprzód znajdzie szczyt i skłony —
on — nigdy niczem niezaspokojony!
Kogo los w moje sidła wżenie,
utonie w mroków powodzi
i w wieczne pójdzie zatracenie,
gdzie dzień nie wschodzi, nie zachodzi.