Na stary sposób ani rusz — nie wolno!
Na nowy też niedojdę do dobrych wyników;
dawniej sam byłbym pracę wykonał mozolną,
lecz dzisiaj uciec muszę się do pomocników.
We wszystkiem źle się wiedzie nam bezsprzecznie,
na nic prawa; obyczaj stary jest wspomnieniem;
więc też budować na nim nie można bezpiecznie.
Dawniej wylatywała z ostatniem westchnieniem
dusza — więc czatowałem chytrze przyczajony —:
łaps! — i już ją jak myszkę pochwyciłem w szpony.
Dziś inaczej! Broni się i w ponurym mroku
ohydnego mieszkania trwa, w kiepskim zewłoku,
aż rozkładem zwaśnione żywioły się skłócą
i duszę wreszcie na łeb, na szyję wyrzucą.
Tak mijają godziny i dni pośród biedy
wciąż mnie dręczy pytanie: jak? i gdzie? i kiedy?
stara śmierć siły stradała rychliwe,
bo nawet czyli? jest już dziś bardzo wątpliwe.
Ileż-bo razy trupem wzrok mój się napawał;
gdzież tam! To złuda! Trup zadrżał i wstawał!
Do mnie! A prędko! Bierzcie za pas nogi:
do mnie kręcone, do mnie proste rogi!
Djabły wytrawne, piekła weterani,
piekielną paszczę przywleczcie z otchłani!
A ma dość paszczęk piekielny władyka,
któremi stany i godności łyka;
lecz, mniemam, trza na przyszłość postępować śmiele,
na cóż te segregacje, puste ceregiele!
Ostre kły sieką; z gardła wrzącej głębi,
płomień wybucha żagwią rozwścieczoną,