ukrop wrze krwawy, para wkrąg się kłębi,
bramy piekielne wiecznym ogniem płoną.
Płomienny przypływ lawą skrzącą wzbiera,
przeklęci płyną z nadzieją w pożodze,
lecz straszna szczęka miażdży ich i ściera —
grzeszni odnowa cofają się w trwodze.
Po zakamarkach nowości bez lików,
straszne tortury w tej piekielnej kaźni!
Dobrze czynicie! siejcie strach w grzeszników,
co piekło zowią kłamstwem wyobraźni.
Baczność brzuchacze! pomiocie łakomy!
nażarty siarką bańdzioch wasz się świeci;
kark wyprężajcie wilczy, nieruchomy,
czy się tu znagła ogienek nie wznieci —;
a to duszyczka właśnie, psyche uskrzydlona!
wyrwijcie skrzydła, niech robakiem będzie!
Tedy mą cechą djablą naznaczona,
pojedzie w piekło w płomienistym pędzie.
Baczcie na odwłok, draby, z uwagą łakomą;
czy tam przebywa, akuratnie niewiadomo.
Lecz pono w pępku, mówią, rada miewa łoże,
uwaga! bo wam tędy łacno umknąć może.
A wy skrzydlate biesy, olbrzymi narodzie,
zapełnijcie powietrze, czekajcie w odwodzie!
Ostrzcie pazury kocie, czuwajcie na czacie,
gdy tylko zatrzepoce — cap! — i już ją macie.
Napewno ją już mierzi mieszkanie ponure,
a zresztą geniusz zawsze pragnie wzlecieć wgórę.