Wstyd! Wstyd! Przekleństwo, głupia zgrajo!
Na łbach rogatych djabły stają,
kozły machają — zestrachane! —
i rzycią mierzą w otchłań piekła!
Oby was smoła na wiór spiekła!
Ja przedsię tu zostanę!
Precz błędniki odemnie! — Choć bystro płoniecie —
cóż —?— chwytam was, jak nawóz w ręku próchniejecie!
Precz! Przepadnij! Umykaj paskudny ogarku!
Dotknął mnie — jakby siarkę poczułem na karku.
Co nie wasze — niechajcie —
nanic tu jasna władza,
z odwagą odrzucajcie,
co sercom waszym przeszkadza.
Lecz na głos możny, siły walne gromadźcie,
miłość i miłujących w niebo prowadźcie!
Płonie mi serce, wątroba i głowa
ponadszatańskim żywiołem!
Nad żary piekieł ta przemoc ogniowa
większa — — i teraz dopiero pojąłem
owe męki kochanków, rąk załamywania,
gdy nawet wzgarda wymóc nie może rozstania.
Więc jestem zakochany?! — Czemże pociągacie
mnie — wy, z którymi żyję w odwiecznym rozbracie!
Zawsze patrzyłem na was zły, nieprzejednany,
a oto czuję w piersiach czar mocy nieznanej!
Rozkoszni, piękni, młodzi — trudno temu przeczyć —
chciałbym, coś mnie wstrzymuje, nie mogę złorzeczyć!