Strona:PL Faust II (Goethe, tłum. Zegadłowicz).djvu/35

Ta strona została przepisana.

których bezmiar! — Z wyorzyska
chłop orzący, — pod bruzdami
— patrzy! — aż ryngraf wybłyska,
lub żeleźniak z dukatami.
Indziej, spojrzy, aż w oborze
ściany się saletrą pocą —
— nie saletrą! — miły Boże!
to czerwieńce tak się złocą!
Ileż sklepień, kurytarzy
zasypanych, poniechanych,
w których splendor skrzy i żarzy
wielkich skarbów, niesłychanych!
Aż w podziemia, w kraje duchów
łowca skarbów schodzi śmiele —:
przepych! śród złotych łańcuchów,
kolje, kolce i manele
piętrzą się i w poniewierce
plączą pośród rozpadliny;
wszystko skrzy, aż rośnie serce!
brylanty, szmaragdy, rubiny!
A pobok — to nie do wiary —
rzędem beczki wina stoją,
lecz dąb dawno spróchniał stary;
wino przemyślnością swoją,
jak ów kokon jedwabnika —
kamienie winne wyłania,
przez które ciecz nie przenika,
lecz dostałość swą osłania.
Likwor taki osędziały
dorówna złotu w wartości.
Jednem słowem, mędrzec śmiały,
ciągnie zysk ze swej mądrości.
Dzień? cóż dzień! — to omamienie,
wielkie nic, lub większa złuda —
jeno nocy mroczne cienie
misteryjne jawią cuda.