w podrzutach krzepkich, silnych nóg,
z gromkim okrzykiem: Pan nasz bóg!
Gromada Faunów idzie w tan,
na łbie kudłatym z dębu wian,
szpiczaste uszka, kręty włos,
zadarty nochal, gruby głos,
opasła gęba, czerstwość lic,
— cóż to kobietom szkodzi? — nic!
Faun prosi w tan kudłatą łapą,
a baba nato, jak na lato.
Satyr po perci, stromej dróżce,
żwawo na koziej skacze nóżce;
spoziera z turni lodem szklanej
na kraj daleki niepoznany.
Pijany dalą, tam na szczycie
w pogardzie dzieci, ma, rodziny,
co wśród zatęchłej mrąc doliny —
myślą, że żyją! — takie życie —!
Tak myśli satyr o szczyt wsparty —
przed nim bezmierny świat otwarty.
Nowa drobi tu gromadka,
po jednemu, zdala, zrzadka;
z mchu kubraczek, lampka w ręce
— ty się kręcisz — ja się kręcę —
każdy sobie
rzepkę skrobie,
wspak i wpoprzek, wprost, naprzełaj —
ty mnie nie kop, ty mnie nie łaj!
Błyszczy, skrzy się mały chór.
jak robaczki świętojańskie.