Witaj mi, cichy zmierzchu dnia,
komnaty tej urocze śnienie!
Serce! miłością spłoń do dna,
nadzieją ukój swe cierpienie!
Jakże ten spokój pieści mnie,
ładu, ufności pieniem cichem!
Każdy tu przedmiot ciszą tchnie,
ubóstwo staje się przepychem!
Przyjm-że mnie ty, coś długie pokolenia
bronił w rozpaczy, przytulał w radości!
Ileż to razy w ciszy twego cienia
dzieci zaznały ojcowskiej miłości!
Może tu właśnie za gwiazdkowe dary
w podzięce szczęsnej, co lice zrumienia,
do ręki dziada przypadałaś starej,
o dziewczę miłe! — Zasłuchany w ciszę,
ducha twojego widzę, jak przecudnie
w takt prac domowych wdzięcznie się kołysze,
jak kobierczykiem stół zaścielasz schludnie —
nawet szmer piasku u stóp twoich słyszę...
Ręko nadobna, twój to cud i władza
sprawia, że chata w niebo się przeradza.
A tu!
Rozkoszą, lękiem serce pała!
Ach, marzyć tu godziny, dnie;
tu, gdzie przyroda w cichym śnie
anielską postać kształtowała!
Tu spoczywało wonne ciało,
tu życie w piersiach falowało,
przeczyste świętych cnót przędziwo
przędło jej obraz — boże dziwo!