Gdzież się podziała dziarska brać?
już niema — każden jeno drwi —
tu jakieś słówko podejrzane,
tam szpilkę wbije kto znienacka —
kto może, rozdrapuje ranę
i poszła sława w dym wojacka!
Ej! — gdybym krzyknąć mógł — kłamiecie!
i sam przed sobą rzec: nie wierzę!
rozbiłbym w puch to marne śmiecie —
ejże! leciałyby paździerze!
Ktoś idzie! Zbliża się! Czuj duch!
— nie mylę się — tak! idzie dwóch!
— jeśli to on — Małgosin gach —
nie wróci żywy pod swój dach!
Jak to w zakrystji światło właśnie
oliwnej lampki drżące w dali,
co mży i cichnie, pełga, gaśnie
i choć się znagła żywiej pali,
już w czyhające wsiąka ciemnie,
tak właśnie mroczno we mnie.
A we mnie jakaś chęć raczej łasząca,
uczucie kota, który po drabinie
na dach wychodzi — patrzy do miesiąca
i znów przez rynnę zwinnie się przewinie;
trochę złodziejstwa w tem i lubieżności,
oraz swoistej, rzekłbym, cnotliwości.
Już się w mych żyłach z krwią przelewa
jutrzejszy łysogórski gon,
noc czarodziejska we mnie śpiewa
melodją nietoperzych błon.