Mnie jakoś mróz po kościach chodzi,
noc czarna — istna sadza,
księżyc niemrawo w chmurach brodzi,
wciąż drogę jakiś pień zagradza
lub skała twarda jak ze stali
omal że głowy nie rozwali;
poprostu byłby nam niezbędny
przewodnik — bodaj ognik błędny;
tam właśnie u kamiennych płyt
błyszczy się błędnik: przyjacielu!
hej! — wyprowadzisz nas na szczyt!
Chętnie — lecz nie wiem, czy do celu
dojdziecie prędko moim szlakiem,
ja bowiem płynę zygzakiem —
gdzie wiatr — tam i ja.
Poprostu naśladujesz ludzi?!
Niechno się asan dziś potrudzi!
A nie — to zdmuchnę cię jak świecę.
Władczy twój głos — już świecę — lecę,
lecz zważcie, czarów dziś godziny!
góry szaleją, wicher wieje,
i czarcie przypomina dzieje,
możemy zbłądzić — nie z mej winy.
W światy czarów, snów i baśni,
które noc i mrok spowiły!