i szumną falą rozlewa po łące;
rzeka żaglami, tratwami się stroi;
tam łódź ostatnia w dale migocące
z ochotną ciżbą płynie wśród śpiewania;
z hali górale idą, lśnią jak w zbroi
w wzorzystej krasie szumnego ubrania.
Jasna, wesoła chwil uroda pod niebem
wielkiem, modrem, lekkiem...
budzi się radość i swoboda —
oddycham w pełni nią! — Jestem człowiekiem!
Z tobą przechadzka, mój panie doktorze,
korzyść niemała, zaszczyt bardzo duży,
lecz sambym nie szedł tu o takiej porze,
nie lubię chamstwa, krzykliwość mnie nuży.
To smyczkowanie, krzyki, hałas, wrzawa,
po prawdzie mówiąc, napełnia mnie gniewem,
może to dla nich wreszcie i zabawa,
dla mnie to ryki, co oni zwą śpiewem.
Pasterz się przybrał, poszedł w tan
w kwiaciastej jubce, na łbie wian;
pod lipą taneczników koło
śpiewa i wodzi rej wesoło.
Oj! dana, dana,
dana, da —
wodzi rej wesoło!
Pośród tancerzy lotnych kół
znalazł dziewuchę, wziął ją wpół —
niechcący pchnął ją — ona „wara!
cóż za latawiec i niezdara“.