Jeśli je inna tuszy mieć, w tej mierze
Omylna jest nadzieja jej i wiotka,
Bym je miał mojem, także niema środka —
Bo tem co tobie wstrętne, gardzę szczerze.
Jeśli je wygnam, a ty, wśród tej biedy,
Ręki mu umkniesz, to, nie zdoła wtedy,
Iść gdzie je drudzy zwą, ni zostać samo.
I szlak mu zmyli lada ścieżka płocha —
Co winą będzie dwojga nas, a plamą
Tobie, tem większą, im cię mocniej kocha. —
Zwierzętom wszystkim jakie są na ziemi,
Z wyjątkiem tych, co nienawidzą słońca,
Roboczy czas jest, póki błyszczy dzionek.
Lecz skoro niebo swe zapali gwiazdy,
Ten wraca do dom, ten się gnieździ w puszczy,
By mieć spoczynek choć po wschodnią zorzę.
Ale ja, odkąd pocznie piękne zorze
Cienie rozpraszać, co osiadły ziemię,
Budząc zwierzęta wśród rozlicznej puszczy,
Nie znam ulżenia westchnień wobec słońca.
Potem, gdy widzę jak się palą gwiazdy,
Płaczę znów, pragnąc, żeby wrócił dzionek.
Gdy wieczór spędza jaśniejący dzionek,
A cienie nasze dają innym zorzę,
Dumając wlepiam wzrok w okrutne gwiazdy,
Które mię z czułej utworzyły ziemi,
I dzień przeklinam, gdym blask ujrzał słońca, —
Przez co wyglądam jakbym wzrósł wśród puszczy.
Nie sądzę, aby kiedy był wśród puszczy
Zwierz okrutniejszy od tej, w noc lub w dzionek;
Na którą płaczę w cieniu i za słońca,
Ni snem strudzony w noc, ni w wschodnie zorze!
Gdyż acz śmiertelne ciało jestem z ziemi —
Wytrwałą żądzę wlały we mnie gwiazdy,
Zanim powrócę do was świetlne gwiazdy,::
Lub legnę, ciało wśród miłosnej puszczy
Rzucając. niby garść zdeptanej ziemi —
Oby mi lata cierpień w jeden dzionek