Tem, czem mu każda inna była wstrętną.
Lecz gdy się za nią wśród zacieni czaję,
Grzmiący mi zdala głos przeraził uszy:
— Niestety! tędy droga wprost w rozstaje! —
Co tchu się wtedy pod cień buku chronię.
Tam zaś, gdy dumam, wskroś mię zdjęły dreszcze
Nad zgubą własną: więc zaplótłszy dłonie
Wróciłem nazad — póki pora jeszcze. —
Płomień, com mniemał że go już stłumiły
Chłodniejsze tchnienia i lat rwista fala,
Znów srogą mękę w duszy mej rozpala.
Nie całkiem, widzę, zbył pożerczej siły,
I pod popiołem iskra gdzieś tlejąca
Znów klęski wznieca, które bodaj były
Coraz choć lżejsze! Toż od łez tysiąca
Które przez oczy serce z siebie strąca,
Tym ogniom co mię trawią nie od wczora
Do samej rdzeni zgasnąćby już pora!
Wiecież, o drodzy moi! czem się stawa
Że mi z własnemi skłócić się oczyma?
(Spóźnionych pociech oto korzyść łzawa!)
Tak jest — Amora sprawka to ojczyma —
On tak zdradziecko w swych mię siatkach trzyma.
Że gdy już uciec zbieram kroki rącze.
Znów mię widokiem Laury mej oplącze. —
Jeśli z trawiącą serce żądzą ciemną
Licząc się, własny duch mię mój nie myli,
To właśnie dziś się doczekałem chwili,
W której zlitować miano się nademną.
Alić na niebie tyle chmur! Daremno
Do ust się owoc pożądany chyli —
Ryk Lwa grzmi w dali — a ja nie wiem, czyli
Zdołam tej klątwy zwalczyć moc tajemną?
Niestety! wątpię. Za to wierzyć muszę.
Że mi tem mocniej chcąc udręczyć duszę,
Ku tej mię zdradnej Amor wiódł otusze.