W kwiatów ozdobie, widzę mej panienki
Nad wszelki wyraz doskonałe wdzięki.
Wśród kołysanej ciepłym tchem murawy,
Gdy mię ku sobie kiedy wabią skromne
Fijołki z tkliwą wonią, lub stokrotka
W promyczki zdobna, — to ja zaraz pomnę,
Jak w utęschnieniu duszy, wzrok mój łzawy
Laurę niebiańską piewszy[1] raz napotka.....
Ktoby powiedział: że ta postać wiotka
Tak nikłych kształtów, tak drobnego ciała,
Tyle wyniosłej duszy jest osłoną?
A przecież tak mi znaczono:
Że odkąd równie skromna jak wspaniała
Pani ta zbiegła mi w łono,
Stała się ona srogich mych jedyną
Cierpień pociechą równie, jak przyczyną!
Kiedy na smugach widzę topniejące
Śniegi od blasków słońca — myślę sobie:
— To ja kochaniem Laury tak topnieję,
Gdy ku anielskiej twarzy jej ozdobie
Poglądam trwożny, jako śnieg w swe słońce —
Zdala z niej zwodne błyszczą mi nadzieje,
Z bliska zaś ona z łez się moich śmieje. —
Niemniej, w pogody ciche dni, jak w burzy,
Od niej mi tylko światłość jest jedyna —
Choć nieszczęśliwa godzina,
W której się znagła blask jej gniewem schmurzy!
Wtedy zdrętwienie mię ścina
W tak twardo skrzepły lód, że mi radosnej
Zdaje się nigdy już nie dożyć wiosny.
I czyż się zdarza, kiedy brzask jutrzenki,
W pogodny ranek, po przez mgły obłędy,
Budzi się niby w przystrojeniu białem,
Bym nie pomyślał o jej oczach, kędy
Dni moich zorze niegdyś, po przez cienki
Rąbek zasłony białej powitałem?
Stopniowo ziemia słońca się zapałem
- ↑ Błąd w druku; powinno być – pierwszy.