Na zimnym głazie siadłszy, jak on zimny,
Ku czci mej pani łzawe składam hymny.
To znów uczuwam niepozbytą żądzę
Wbiedz na najwyższy jaki szczyt, z którego
Ziemia się człeku po pod stopy chyli.
Ztamtąd, gdy tęscłmy w dal oczyma błądzę,
Aż przetwór cały między mną spostrzegą
I tą niewdzięczną, co jest w każdej chwili.
Czy zdala odemnie czyli
Przy mnie, tak samo blizka jak daleka —
Pierś mi wezbraną dziwna rozkosz przejmie,
Gdyż coś w niej szepcze uprzejmie:
— Kto wie czy Laura również nie narzeka
Żeś od niej odbiegł? — Och! tą myślą błogą
Dni moje biedne krzepią się jak mogą!
O pieśni moja! leć śmiało
Tam — w tę szczęśliwą stronę — nad wybrzeża
Szemrzącej strugi, gdzie woń wiecznie świeża
Lauru obwieszcza się chwałą!
Tam serce moje wiernie zamieszkało
Przy tej, co duszą mego jest kochania —
Tu się albowiem tylko cień mój słania! —
Iż do nadgrody drogę mi zamknięto,
W manowiec zbiegłem, Laurze chcąc w rozpaczy
Z oczu precz odejść, — ale cóż to znaczy,
Gdy im wprzód w zakład wierność dałem świętą?!
Więc łzy połykam twarde znosząc pęto,
Bom snadź do nędzy zrodzon duch tułaczy,
I nawet szemrać nie śmiem, bo już raczej
Jest mi potrzebą boleść niż ponętą.
Niech tylko z oczu kształtów tych nie tracę,
Co nad największych Arcymistrzów prace
Potęgą boską wdzięków swych świetnieją!
Zresztą, czyż jest gdzie tak odludne błonie,
Kędy się nędzny przed jej gniewem schronię —
Lub gdzie potrafię rozstać się z nadzieją? —