Śpiew tak cudowny ku miłości chwale
Pocznę, aż z piersi Laury mej wytrącę
Przemocą tysiąc westchnień, i tysiące
Żądz w lodowałem sercu jej rozpalę!
Aż ujrzę obraz mój w jej łez krysztale!
Aż niepokojem twarz jej tak zamącę,
Że w jej rumieńcu wybiją gorące
I pełne łaski, acz spóźnione, żale!
Ach! już się ust jej kwiat otwiera świeży
Do słów, któremi wskrzesić jej się zdało
Tego, co patrząc w nią grobowcem chłodnie —
Słowem, od czego pragnąłbym najszczerzej
Żyć krótką chwilę, nim się stanie chwałą
Istnieć wiek długi, by ją uwielbić godnie. —
Gdy to nie miłość — cóż w mej piersi płonie?
Jeśli zaś miłość — cóż to jest? przez Boga!
Jeśli rzecz dobra — zkąd mi przed nią trwoga?
Jeśli zła — czemuż, cierpiąc, ku niej gonię?
Jeśli jej sam chcę — pocóż łamać dłonie?
Jeśli jej nie chcę — zkąd mi ku niej droga?
O żywa śmierci! o rozkoszy sroga!
Możeż być własny wróg mój w mojem łonie?
Tak, w zgodzie z sobą, skarżę sam swą nędzę,
I niby w wichrach, w grzmiące morskie tonie
Bez wiosła idąc, w kruchą łódź się chronię.
I z wiedzą własną w luby obłęd pędzę —
I to się lodem stając, to żarzewiem.
Czego chcieć, czego nie chcieć — sam już nie wiem! —
Miłość zrobiła ze mnie cel przed strzałą,
Śnieg, wosk, niezdolny próby znieść ogniowe,
Mgłę gnaną wichrem — i już tracę mowę
Twej łaski żebrząc — choć dbasz o to mało!
Twe mi wejrzenie śmierci cios zadało.
Czas, miejsca zmianę, próżno w pomoc zowę.....