To słodkim jadem, który w żyły wziąłem
Z twych rąk, Miłości! życie me uśmiercę.
Gdyż słabe Męztwo moje już nie może
Tyle zmian przetrwać: że człek, w jednej porze
Cieszy się, cierpi, płonie i drętwieje!
Więc uciec z pola, jak ten, ma nadzieję,
Którego, jeśli boleść nie zabiła,
Już mu nie zada śmierci żadna siła. —
Idźcie gorące tchnienia w zimne łono!
Powloką z lodu stań się przez was krucha!
I jeśli Niebo próśb śmiertelnych słucha,
Śmierć lub nadgrodę oby wam znaczono!
Idźcie sny moje z myślą udręczoną!
Jeśli jej wstrętów, gwiazda mego ducha
Nie zdoła olśnić, lub nie zmiękczy skrucha —
Nadzieje moje w mgły niech błędne wioną!
Bowiem tak sądzę, jeśli się nie mylę:
Że na mej drodze chmur i wichrów tyle,
Ile jest u niej cicho i świetlane.
Więc wy, Miłości tkliwi przodownicy
Idźcie! — niech trwożny czytam w jej źrenicy,
Że mej pokorze raczy być zjednaną. —
Nieba, żywiołów i gwiazd wspólna zmowa,
Przemysłem wszelkim i staraniem całem,
W te oczy zbiegła, w których blask ujrzałem,
Jakiego ludzkie nie wyrażą słowa!
Rzecz tak cudowna, wzniosła jest i nowa,
Że wzrok się własnym trawi w nich zapałem —
Tyle tam wdzięku, w pięknie doskonałem
Nad miarę wszelką, słodka Miłość chowa!
I takim czarem w błyskach ich powietrze
Lśni w koło: że jest słońce odeń bledsze, —
Że w pieśń go przelać słowa się ulękną.
Czci tylko pełen urok tam znajdziecie,
A nic niskiego. Bo gdzież ujrzeć w świecie
Podobną cnotę tak zupełnie piękną! —