Sonet ten w związku jest z dwoma następnemi. Wszystkie trzy, bardzo przesadne i dziwaczne, zdają się opiewać jakiś wypadek rozpłakania się Laury. —
Do tyla nie był żaden Mocarz w gniewie,
Chcąc razić wroga śmierć niosącą raną,
By w samą porę nie było mu dano
Módz chłód rozwagi w żądzy tchnąć zarzewie.
Nic tylko Amor o litości nie wie,
Skoro mi Laurę ujrzeć dał spłakaną —
Od czegom cierpień wziął cierniowe wiana —
Od czego chwasty złych żądz w sobie krzewię.
Bo to tak było: że ten jej najtkliwszy
Płacz, niby dług mój u niej zaciągnięty
W sercu twardemi wyrył mi diamenty,
I na to jeszcze pieczęć przyłożywszy.
Tak mię tem strwożył, że przez ona trwogę
Łez już nie mając, wzdychać tylko mogę. —
Patrząc w jej ziemską piękność z Nieba wziętą,
I wdzięk ten, który cały świat niewoli,
O którym dumać cieszy mię i boli.
Bowiem przyśnioną zda się być ponętą —
Widzę, jak łzami blaski gwiazd odjęto
Jej oczom, słońcu zazdrosnemu gwoli —
I skargi słyszę, których smutnej doli
Przyroda cala tkliwe sprawia święto.
Gdyż tam żal, miłość, mądrość, wraz się splecie
W tak dziwną zgodę, jaką w pozaświecie
Wśród sfer harmonii duch usłyszeć życzy.
Więc też i niebo milczy uroczyście,
Bo nawet w gajach nie zadrżały liście —
Tyle w powietrzu stało się słodyczy! —
Ten dzień goryczy pełen, tak ją całą
I taką żywą w serce mi przesyła,
Że choć tej chwili pamięć mi niemiła,
Niemniej z mą pieśnią wracam ku niej śmiało.