O mów, ty tchnienie myśli mych dziewicze!
O ty, co żądze niskie masz za wroga!
Gdybym mógł w ciebie w każdej patrzeć porze,
Jużbym nie żądał więcej. Gdyż jak oni,
O których niegdyś wieść bajeczna dzwoni,
Że żyją ogniem, blaskiem gwiazd, lub woni
Kwiatów oddechem, — tak też i ja może
Jedynie żyję, patrząc w moją zorzę! —
Miłości! spójrzmy w oczy naszej chwale —
O jak jest wzniosłą! jak nadprzyrodzoną!
Jakaż mi słodycz płynie od niej w łono!
Jakimże blaskiem ja się przez nią palę!
Zdobna, jak nigdy, ni tak doskonale
Nikogo jeszcze nie przyozdobiono,
Sobą dolinę zdobi, z której wioną
W świat ziemski Boskiej szczęśliwości fale!
Gdzie nad murawą sterczy dąb pochyły,
Do stóp jej kwiaty cisną się w zawody,
Chcąc żeby przez nią deptanemi były.
A Niebo iskrzy złotawemi pyły,
I świat na nowo zdaje się być młody,
Od przecudownej oczu jej pogody! —
Myśl mą pokarmem tak tak przedziwnym sycę,
Że precz ambrozyo boska i nektarze!
To, wzrok w jej licach topiąc, słodko marzę
Żem w Lety zdrojach skąpać mógł tęschnicę —
To znów, gdy uchem dźwięk jej głosu chwycę,
Ten mi nadzieję mieć i wzdychać każe; —
A tak, współcześnie, z rąk Miłości, w darze
I uszy rozkosz mają i źrzenice.
Doprawdy — głos jej, komu go nie dano
Słyszeć, ten nie zna, ten i znać nie może
Jakim urokiem brzmią harmonie Boże!
A twarz światłością błyszczy tak świetlaną
Że trwożny w sobie pytasz: Zkąd się wzięło
Takie na ziemi Boskie arcydzieło? —