I kiedy wspomnę: żem ten skarb z mozołem
Zdobywszy, mógł się cieszyć nim tak mało —
Gniewem na siebie dreszcz mi wstrząsa ciało,
I w ziemię patrzę z licem nie wesołem!
Bom był powinien bronić jej z zapałem.
Lub udać, głupstwem zbrojąc się zuchwałem,
Że nie wiem, czyli mieć ją nazad życzą?
Albo przynajmniej uciec z mą zdobyczą —
By raz ukarać rączkę tę zbrodniczą
Którą już tyle razy opłakałem! —
Z jasnej, uroczej, żywej lodu bryły,
Tchnie płomień, który serce mi przepala —
A znowu w piersiach krwi mi krzepnie fala,
Że jestem niby przez pół już nie były!
Gdyż śmierć do ciosu wytężywszy siły,
Jak lew krążący, który patrzy zdala
Kogoby porwał, byt mój przyniewala
By do przedwczesnej schronił się mogiły.
Mogłaby Litość, śmierci wszedłszy w drogę,
Lada nadzieją, w sposób tajemniczy
Wzmocnić go wtedy, gdy już mdleć poczyna —
Lecz ja nie ufam w to — bo dojść nie mogę:
Czyli kto sobie życia mego życzy? —
W czem już nie Laury, lecz mej doli wina! —
Do Laury.
Płonę — niestety! — któż mi wierzyć raczy?
I z kim ja nędzą moją się podzielę?
Gdy ta, za której ufność dałbym wiele,
Inaczej widzi — wierzy zaś inaczej!
O mało wierny duszy mej Aniele!
Czytaj że serce w oczu mych prostaczej
Przezroczy uczuć, a wnet szał rozpaczy
Litością twoją zmienisz mi w wesele.
Gdyż wiedz — jakkolwiek nie dbasz o to wcale —
Cześć moja, która w każdy czas i wszędzie
We mnie tysiącem żądz szlachetnych płonie,