Ten, co jest panem smutnej doli człeczej?
Bo mi się zdaje najprościej:
Bym choć nareszcie poniósł z rąk Litości
Śmierć pożądaną, która z cierpień leczy!
Pieśni! choć śmiercią cię wieńczę,
Chcę żyć do końca — by mię wstyd nie było
W ucieczce zejść się z mogiłą.
Więc precz odemnie żądze te szaleńcze!
Wiedz wszakże Miłości jeńcze
Który to czytasz: iż świat nie ma cały,
Dóbr, coby spłacić nędzę mą zdołały! —
O rwista rzeko! co z Alpejskiej żyły,
Po przez wyżarte wśród granitów łoże,
W tę stronę dążysz, gdzie przez sądy Boże
Mnie Miłość wiedzie, ciebie nurt pochyły,
Wraz ze mną, błagam, naprzód mknąc co siły,
Zmęczenia nie znaj — lecz, nim spłyniesz w morze.
Wstrzymaj się chwilę tam, gdzie w każdej porze
Tchnie z świeżych smugów Lauru zapach miły!
Tam żywe słońce bijąc z lic mej dziewy,
W kobierzec kwiatów stroi brzeg twój lewy
O! może ona tęschni: żem nie przy niej?
Ucałuj stopy jej lub rączkę białą.
I powiedz za mnie: — Człek, co może czyni —
Cóż — gdy ochotny duch, lecz mdłe jest ciało! —
Urocze wzgórza! gdziem istnienie moje
Zostawił, pomnę, gdym się odjął w szale
Z miejsc, z których zbiegłszy, nie doznałem wcale
By mię odbiegły serca niepokoje —
Waszych uroków dziwnie ja się boję!
Boście mi nigdy nie odległe, ale
Bliższe, im więcej od was się oddalę —
Więc w was ja wiecznie wracam jak w ostoję!