I że w te miejsca raczysz zejść sieroce,
Kędy mię niegdyś serce twe posiadło!
Gdziem szedł, o tobie nucąc przez lat tyle.
Teraz mię widzisz, jako idąc kwilę,
Nie żeś ty w Niebie, lecz że sam już jestem!
Na szczęście, słodkie są mych mąk zwyczaje —
Oto: gdziebądź się zwrócę, wnet poznaję
Twój głos, twą postać, wraz z twych szat szelestem. —
Śmierci! najgladsze zbladły tobą lica,
I najgwiaździstsze oczy zgasły w tobie —
I, co był wszelkim cnotom ku ozdobie
Umysł, twą sprawą, został bez dziedzica!
Cobądź wzrok pieści i co myśl zachwyca,
Wszystko mi z Laurą wzięłaś w jednej dobie
Bez jej widoku, bez jej słów, cóż zrobię?
Patrzeć, jak słyszeć, równa mi tęschnica!
Niekiedy, Boska przemoc jej kochania,
Litością zdjęta, zejść ją ku mnie skłania,
Bo wie: że innej nie mam już otuchy!
I jeśli, z owych pociech mojej duszy.
Kto się uśmiechnie, lub ramiony wzruszy —
W tym chyba serce równe skale głuchej! —
Myśl tak jest lotna, chwile zaś tak chyże,
Żeni niby w śmierci dobie znów z mą panią —
Tak skarbu stratę los mi płaci tanio —
Choć lżej mi — nawet, gdy się do niej zbliżę!
Miłość, od której krwawe cierpię krzyże,
Próżno naonczas rzuca mi w ślad za nią
Pociski, które w rdzeń mię duszy ranią —
Choć niby wzrok swój w Niebios tkwi szafirze.
Gdyż Laura, jakby w dom swój, schodzi ku mnie,
Z osowiałego serca płosząc dumnie
Ponure myśli, swem pogodnem czołem.
Duch wtedy we mnie, widząc światła tyle —
Westchnąwszy, mówi: — o! szczęśliwe chwile,
W których z jej oczu mą pociechę wziąłem! —