Nie we mnie jednym duch się tęschny błąka
Z Laury zgaśnięciem. Lecz gdy wśród tej burzy
Z duszy mi cnoty pierzchły precz nasionka —
To zkądże wezmę męztwo, bym żył dłużej?
Łez ziemi całej godna jej mogiła!
Ród ludzki bez niej przekwitł! Ztąd niczyje
Smutki nie mogą zmienić się w nadzieje!
Świat jej nie poznał póki ciałem była...
Ja tylko — który, by jej płakać, żyję —
I Niebo — które stratą mą pięknieje! —
Ile raczyło Niebo mieć w swej pieczy
Mój wzrok i Miłość ziemską, oglądałem
Niemal cudowne choć śmiertelne rzeczy,
Będące w sobie Wszechistnieniem całem;
I znowu takie, co choć żyją ciałem,
Ich doczesności nieśmiertelność przeczy —
Tak, iż i umysł przez nie trwożny miałem,
I lsnął mi od nich wątły wzrok mój człeczy!
Ztąd, cobądź kiedy w moich pieśniach o niej
Z Boskiego dla mnie Miłosierdzia dzwoni,
Dźwięk to jedynie pusty w gwiazd przestworze!
Gdyż sprostać słowo myśli mej nie może —
Tak, jak gdy patrząc w słońca blask jarzęcy,
Tom mniej obaczysz, im w niem światła więcej! —
O lube! błogie duszy mojej wiano,
Które Bóg z ziemi wziąwszy, w Niebie chowa —
Lauro! O jakżeś zgubić mię gotowa,
Mogąc mi życie krzepić wrażeń zmianą!
Niechbyś mi we śnie twarz twą ukochaną
Objawić chciała, jasnem światłem płowa —
Nieciłbym choć z ust twych pociech słyszał słowa...
Co? Czyżby w niebie obojętność znano,
Przez którą u nas chłodne serce czyje
Nieraz tak chciwie cudzą męką żyje,
Że aż wytrwałe zwalcza tem kochanie?