Nie słuchała i rechotała coraz głośniej.
Wtem z krzaków wypadło bardzo piękne, zwinne zwierzę. Było bardzo duże. Miało żółte futro w czarne centki i długi ogon. Zielone oczy jarzyły się. Jednym skokiem runęło na siedzące na brzegu małpki. Uderzyło Mi-Ri łapą i kłami schwyciło malutką córeczkę. Przestały krzyczeć i leżały bez ruchu.
Ach!
Drżę cała na to wspomnienie.
Napastnik ostremi pazurami rozdarł nasze małpki i pożarł je. Nic nie pomagały krzyki obrońców.
— Zjadł? Jak ja zjadam słodki banan? — spytałam mamusi.
— Tak — odparła ze smutkiem mama. — Zabił biedną, nieostrożną Mi-Ri…
Teraz wiem, co znaczy — zabić!… Straszne to i wstrętne…
Nie mogłam spać tej nocy… Wyszłam z naszej chatki i siadłam na najbliższej gałęzi. Cała osada spała.
Oprócz mnie nie spał tylko mój ojciec — duży, silny, zawsze stroskany Rru.
Wisiał, uczepiony ręką do gałęzi. Wpatrywał się w mrok, węszył i słuchał.