Jechaliśmy cały dzień. Siedzieliśmy przytuleni do siebie i raczyliśmy się jabłkami.
Było tak spokojnie i radośnie! Zdawało mi się, że jestem z Ori-Ori.
Nawet skrzynia, którą Pawełek nazywa wagonem, turkotała bardzo wesoło:
— Ta - tata! Ta - tata!
Nareszcie turkot ustał.
Chłopak odsunął drzwi i wyjrzał ostrożnie.
— Musimy zmykać, małpko! Przyjechaliśmy.
Wziął mnie za ramię i jednym susem był na ziemi.
Ktoś krzyczał i biegł za nami.
Pawełek umykał jak ruda, chyża antylopa na sawannie.
Trzymałam się, mocno objąwszy szyję chłopaka.
Biegliśmy długo. Dopiero, gdy otoczyły nas drzewa, Pawełek stanął.
— Za tym lasem leży wioska. Tam pozostawiłem chorego Józefa. Musimy trochę odzipnąć…
Usiedliśmy pod drzewem.
Wyjęłam z kieszonki jabłko i podałam chłopakowi.
Ucieszył się, bo był spragniony i zgrzany po szybkim biegu.
Jakie to szczęście mieć przyjaciela!
Już teraz wiem, że nie zginę… Będziemy sobie dopomagali i wszystkiem się dzielili.
Jak tem jabłkiem…
Strona:PL Ferdynand Antoni Ossendowski - Życie i przygody małpki.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.