Głos ten biegł długo po dżungli. Ktoś, ukryty w niej, powtarzał ciągle:
— O… o… o… o!
Na ten znak słonie weszły do jeziora.
Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu.
Zaczęły oblewać sobie karki, wyrzucając trąbami strugi wody.
Szorowały sobie nawzajem szyje i boki, mrucząc i pokrzykując.
Z małych, śmiesznych pysków sterczały długie, białe kły.
Po kąpieli słonie wyszły na brzeg. Zrozumiałam teraz, do czego i poco służą długie, zagięte kły. Olbrzymy wywracały niemi młode drzewa i obrywały korzenie.
— Temi kłami walczą też z napastnikami — rzekł do mnie Kyr. — Nikogo, oprócz człowieka, nie boją się słonie. Są najsilniejszymi mieszkańcami dżungli!
Zrozumiałam, że słonie nikogo się nie obawiały. Chodziły i pasły się spokojnie. Nikt nie napadał na nie. Chyba tylko bąki kąśliwe i kleszcze przyczepne. Od nich opędzały się uszami i trąbami. Wymachiwały też cienkiemi ogonami, okrytemi twardem, czarnem włosiem.
Nie mogłam się dość napatrzeć tym olbrzymom.
Strona:PL Ferdynand Antoni Ossendowski - Życie i przygody małpki.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.