Widzieliśmy stąd prawie całą sawannę.
Niedaleko od nas, dobrze ukryte w zaroślach palmowych, spało stadko rudych antylop. Gdy stały bez ruchu, najbystrzejsze oko nie dojrzałoby ich.
A jednak nie oko, lecz węch drapieżnika wykrył je.
Z poza grubego pnia palmy wytknęła nagle głowę czarna, w białe plamy cyweta. Powęszyła chwilę i skoczyła.
Spadła, jak kamień, na grzbiet kozła. Zerwał się do biegu, niosąc na sobie drapieżnika. Po chwili zachwiał się i padł. Z przegryzionej szyi płynęła krew.
Musieliśmy długo siedzieć na drzewie. Dopiero gdy najedzona cyweta, oblizując się łakomie, odeszła, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wkrótce drapaliśmy się już po stromych zboczach naszych gór.
Mamusia z płaczem lizała moją twarzyczkę. Tatuś, chociaż był wodzem odważnym i silnym, ocierał łzy. Dziadziuś Bo-Bo coś mruczał tkliwym głosem. Sąsiadki chlipały. Hara-Ua trajkotała bez przerwy. Dzieci wypytywały, gdzie byłam i co robiłam.
Wszyscy chwalili Ori-Ori za jego czyn i dziękowali mu.
Strona:PL Ferdynand Antoni Ossendowski - Życie i przygody małpki.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.