Gdyby nie środki ostrożności, które przedsięwzięli naprędce, pierwszy ten atak zbirów byłby straszliwym.
Rzucili się wszyscy naraz z pochylonemi głowami i okrzykiem:
— Na Neversa! Na Neversa!
Najlepiej słychać było głos Gaskończyka i Normandczyka, którzy doznawali pewnej ulgi zaznaczając w ten sposob, że nie idą wcale przeciw swemu dawnemu uczniowi.
Zbirowie nie mieli wcale pojęcia o przeszkodach, jakie napotkali na drodze. Szaniec, jakkolwiek mógł się wydać nędzną i słabą oporą, dokonał odrazu cudów. Wszyscy ci ludzie ciężko uzbrojeni i z długimi rapierami powpadali na belki i plątali się w sianie. Bardzo niewielu dopadło naszych rycerzów, i ci już dobrze byli namaszczeni.
Powstał zgiełk i zamieszanie ostatecznie jeden tylko zbir pozostał na placu. Ale odwrót nie podobny był do ataku. Gdy tylko zbirowie poczęli się cofać, Nevers i jego przyjaciel stali się stroną zaczepną.
— Jestem! Jestem! — wołali równocześnie. I obaj skoczyli naprzód.
Paryżanin pierwszem pchnięciem przebił na wylot jednego z górali. Wyciągnąwszy zeń szpadę i tnąc na odlew, odciął rękę jakiemuś kontrabandziście i, dopędzając trzeciego przeciwnika, jednem uderzeniem rękojeści rozbił czaszkę.
Strona:PL Feval - Garbus.djvu/116
Ta strona została przepisana.