— Nieźle tu! — rzekł do siebie. — Możnaby nawet i mieszkać!
A za nim Bertrand!
— Pan Gonzaga dosyć dobrze się urządził, jak na Włocha!
Każdy z nich stał w innym końcu sali. Robert zauważył Bertranda.
— Do licha! — zawołał. — To coś niesłychanego! Wpuszczono tu tego człeczynę. A! Korono cierniowa! Co za postawa!
Począł się śmiać serdecznie.
— Słowo daję — myślał Bertrand — kpi sobie ze mnie? Czy to do uwierzenia?
I, dusząc się ze śmiechu, dodał:
— On jest wspaniały!
Tymczasem Robert, słysząc śmiech towarzysza zastanowił się.
— Jest to przecież jarmark — myślał — ten obdartus mógł zabić na rogu ulicy jakiegoś kupca. A jeśli ma pełne kieszenie? Mam ochotę nawiązać z nim rozmowę.
— Kto wie — rozważał równocześnie Bertrand — tutaj można spotkać każdego. Kaptur nie czyni mnichem. To straszydło mogło dokonać wczoraj jakiego napadu. A gdyby tak miał piękne pieniądze w swych paskudnych kieszeniach? Napada mnie ochota zaznajomić się z nim.
Robert zbliżył się.
— Panie szlachcicu, się kłaniając... — rzekł sztywno się kłaniając.
Strona:PL Feval - Garbus.djvu/136
Ta strona została przepisana.